Rumunia z dziećmi - jak pojechać i nie zwariować. Oto nasz krótki, subiektywny przewodnik pełen praktykaliów. Jak ugryźć ten niezbyt drogi kraj pełen przefajnych zabytków, niesamowitej przyrody i miłych ludzi?
Jak dojechać?
Samochodem. W gruncie rzeczy nie widzi Matka innego sposobu na wygodne poruszanie się po Rumunii (obojętne, czy z tylnego siedzenia dobiegają odgłosy ciężkiej wojny podjazdowej między bachorami, czy nie). Drogi nie są może najlepsze, ale jeździ się w miarę sprawnie, o ile człowiek nie zboczy z utartych szlaków. Bo zdarzało nam się również tłuc dwie godziny dziurawym żwirowiskiem. Autostrad jak na lekarstwo, choć na każdej przygranicznej stacji jesteśmy zachęcani do zakupu winiety za 9 Eurasków. Natomiast bez auta do wielu miejsc po prostu nie sposób dotrzeć, bądź jest to szalenie kłopotliwe. A Rumunia do małych krajów nie należy, więc kilometry lecą. My pod koniec wakacji nastukaliśmy na liczniku 2,5k.
Gdzie spać?
Noclegi w Rumunii są fajne, łatwo dostępne i niezbyt drogie. Serio, część naszych noclegów rezerwowała Matka z jedno bądź dwudniowym wyprzedzeniem i zawsze bez najmniejszego problemu znajdowaliśmy całkiem fajne lokum. A to przecież środek wakacji! Wszystkie noclegi zaklepywaliśmy w sieci, bądź to przez booking.com, bądź Airbnb. Z komunikacją nigdy nie było problemu, maile, smsy, wszystko szybko, sprawnie i po angielsku. Przykładowo pięć noclegów w Braszowie w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią i łazienką (oraz miejscem parkingowym, bo wiadomo, to ważne) zarezerwowała Matka z parodniowym wyprzedzeniem za 220 Euro dla całej naszej czwórki. Kempingi wychodzą pewnie jeszcze taniej (znaje się około 15 Eurasów za noc), ale nie próbowaliśmy.
Ile co kosztuje?
O to pytaliście chyba najczęściej. Gdy Matka pisze ten tekst, przelicznik leji do złotówek wynosi mniej więcej 1:1. Bardzo nam to ułatwiało życie. No więc za sensowny obiad w przeciętnej restauracji dla dorosłej osoby trzeba liczyć jakieś 20 leji (w Bukareszcie oczywiście drożej). Za chleb dawaliśmy jakieś 2-3 leje, litr mleka kosztował 4-5. Raz totalnie Matce odbiło i kupiła wielki młynek różowej soli himalajskiej za 15 leji. Czemu? No... eee... Na pewno jest jakieś rozsądne wyjaśnienie. Na pewno. Sól przyjechała z nami do domu i jak stała, tak stoi dalej.
Czy jest "child friendly"?
Zazwyczaj tak. Ludzie są świetni. Mili, uśmiechnięci, zawsze zagadują dzieciaki. Nieraz potomstwo dostawało jakieś drobne upominki czy owoce ot tak, po prostu, bez żadnego specjalnego powodu, po prostu dlatego, że się rumuńskiej babuleńce tak uwidziało. Jest też naprawdę mnóstwo fajnych i bezpiecznych placów zabaw - chyba Unia sypnęła groszem, bo wszystko drewniane, odmalowane, miodzio. Jednocześnie nie ma jakichś specjalnych udogodnień dla dzieci - w co lepszych restauracjach widywaliśmy krzesełka, ale już przewijaków w toaletach jak na lekarstwo (na szczęście nam już nie potrzebne).
Na osobną kategorię zasługuje Bukareszt, który z bachorami najlepiej zupełnie sobie odpuścić. Jest wielki tą postkomunistyczną grandozą, która wszystkie ulice kazała robić ogromne, budynki gargantuiczne, schodów do metra miliony, a atrakcji dla małoletnich umysłów jak na lekarstwo. Za to wszędzie włażą za darmo.
Co oglądać?
A na koniec jeszcze kilka ostatnich migawek z naszej podróży - tym razem ten nieszczęsny Bukareszt, ale też bardzo fajne Alba Iulia i Cluj-Napoka. Jeśli interesuje Was, co konkretnie można z dzieciorami w Rumunii zobaczyć i przez jakie atrakcje przeczołgać małoletniego przeciwnika, to zerknijcie do naszych poprzednich wpisów, gdzie zwiedzaliśmy:
- Zamek w Hunedoarze i Sibiu (Sybin)
- warowne kościoły w Biertan i Visciri, Sighisoarę i zamek w Branie
- pałac Peleş i klasztor w Sinai, Curtea de Argeș i trasę Transfogaraską
That's all, folks! Mnóstwo dostaliśmy od was wiadomości z pytaniami o tę podróż, więc Matka postarała się na wszystko odpowiedzieć zbiorczo. Jeśli jednak coś jeszcze Was nurtuje, to pytajcie śmiało. I jedźcie do Rumunii, ludziska!