Ale… czemu do Rumunii? – brwi większości rozmówców jechały zazwyczaj centymetr w górę, gdy Matka informowała ich, że zabiera bachory na wakacje do Transylwanii. A nie wolisz gdzieś nad morze? Na plażę do Grecji? W góry, nasze piękne, polskie? W głowie otwiera się zaraz ten worek stereotypów. Faceci z czarnymi wąsami, żebrzące dzieci, dziurawe drogi, niedźwiedzie biegające po ulicach i – łolaboga – Cyganie!
Niedźwiedzi rzeczywiście jest dużo. Jakieś 70% europejskiej populacji, choć akurat my żadnego nie spotkaliśmy. W kwestii dróg, żebraków i wąsaczy musimy niestety wszystkich zakażonych powszechnymi uprzedzeniami zmartwić. Przemierzamy Transylwanię bardziej lub mniej utartymi szlakami, zaglądając – czasem, niestety, zbyt dosłownie – pod każdy kamień. Czasem musimy nawet ten kamień zabrać na pamiątkę, choć Matka wprowadziła pewien limit wagowy, który obowiązuje niezależnie od stopnia piękności i pamiątkowości kamienia…
I wiecie co? Są dwie Rumunie.
Pierwsza Rumunia atakuje nas kakofonią dźwięków i kolorów dokładnie taką samą, jaką serwują nam Krupówki czy deptak w Międzyzdrojach. To Rumunia popularna, pocztówkowa, obliczona na zmniejszenie objętości turystycznego portfela, pełna chińskiego plastiku, kubków z wampirycznymi zębami, straganów ze słodyczami i wszystkiego, co tylko można ozdobić podobizną Włada Palownika. To zamek w Branie, najsłynniejszy w całej Transylwanii, który trzeba zwiedzać żółwim tempem pomiędzy ludzkim strumieniem mówiącym piętnastoma językami na raz. To kolorowe średniowieczne kamieniczki Sighișoary, tak urokliwe, że bolą od nich zęby, a w każdej restauracja z anglojęzycznym menu „tips not included”.
Druga Rumunia przewija się powoli za oknami naszego samochodu, gdy zjeżdżamy z głównej trasy, by bocznymi drogami poszukiwać na wyżynie transylwańskiej fortyfikowanych kościołów budowanych przez saskich osadników. To pola słoneczników i kukurydzy, a wśród nich senne wioski z połyskującymi w słońcu kopułami kościołów, a w każdej z nich schludne, kolorowe domki i uśmiechnięte dzieciaki na poboczu. To „mobilni pszczelarze” i ich ciężarówki załadowane ulami, zaparkowane niedaleko kwiatowych łąk. To światowej klasy zabytki z listy UNESCO, do których trzeba przez godzinę tłuc się żwirową drogą, która pełna jest takich dziur, że wygląda jak okolice Czelabińska po deszczu meteorytów.
Obie Rumunie chłoniemy, ile się tylko da .