Na początku duńskiej wyprawy ostrzegała Matka lojalnie resztę rodziny, że w programie będzie dużo, ale to naprawdę dużo Wikingów. No i było. Ale były też potężne mosty, frytki z rozmarynem i awangardowe duńskie krzesła. Przed wami druga część relacji z wyprawy do Danii z dziećmi.
To już kolejna odsłona naszej wakacyjnej wyprawy - jeśli przegapiliście poprzednie wpisy, to o Jutlandii przeczytacie TUTAJ, zaś o Legolandzie TUTAJ.
Trapholt - muzeum sztuki współczesnej i designu
Kiedy już Ojciec przebolał fakt, że jechaliśmy na totalne zadupie oglądać krzesła (Krzesła?! I nie pomogły wcale tłumaczenia, że sławny duński design, że sławne krzesła i ogólnie fejm i gloria), kiedy przestał wzdychać i przewracać oczami czekając na Matkę, buszującą z rozanieloną miną po muzealnym sklepie z duńskim wzornictwem, kiedy już bachory nabiegały się dookoła tych słynnych krzeseł, to okazało się, że Trapholt to fajne muzeum.
Potworów właściwie przekonywać nie było trzeba - zaczęliśmy od świetnej kawiarni z widokiem na morze, obfitującej w tony drewnianych klocków, kredek, kolorowanek i niezłego żarełka. A gdy przy wejściu na ekspozycję pani wypożyczyła im po lupie i zestawie zadań dla muzealnych detektywów, na noszące ślady śniadania lica wypełzły szerokie uśmiechy. Potem były jeszcze graficzno-muzyczne puzzle, była ciemna sala ze skrzynkami, w których trzeba było coś wymacać, był ogród z rzeźbami, no wszystko było.
Jelling i śmieszni królowie
Jelling to takie lokalne Gniezno - tak reklamowała Matka następny cel naszej wyprawy, kolebkę duńskiego chrześcijaństwa i miejsce, gdzie na ogromnym runicznym głazie wyryto po raz pierwszy słowo "Dania". Na Potworach największe wrażenie zrobił Harald Sinozęby i jego syn Swen Widłobrody, oczywiście dlatego, że mają najśmieszniejsze imiona na świecie, a w ogóle jak on był sinozęby, to znaczy, że nie mył zębów, a to bardzo nieładnie, a widłobrody miał widły w brodzie... i tak dalej. A swoją drogą, czy was też w podstawówce śmieszyły przydomki Karola Młota i Pipina Krótkiego? Bo może to jest tylko jakaś nasza genetyczna rodzinna przypadłość.
Jelling okazało się urokliwym malutkim miasteczkiem ze skromnym bielonym kościołem otoczonym pięknym cmentarzem, ze słynnymi głazami i słynnymi kopcami oraz z całym mnóstwem latających biedronek, ale niewiele z tego udało się uwiecznić, bo zaatakował nas deszcz. Najwyraźniej spadł, bo Jutlandii było smutno, że już ją opuszczamy - zapakowaliśmy wycieczkę do auta i w towarzystwie Jerzego Stuhra wcielającego się w kurę Głuptaskę ruszyliśmy na Fionię, przez lokalsów zwaną Fyn, czyli drugą co do wielkości wyspę duńską.
Muzeum wikińskie w Ladby
- A wiesz, Klusko, po co Wikingom takie łodzie długie?
- Nie?
- Bo jak ktoś umarł, to kładli go w tej łodzi na takim łóżku, i nasypali mu tam mnóstwo koni, i potem on płynął po moście do tej krainy, gdzie czekało na niego wiele fajnych bitew.
Kluska myśli przez chwilę, po czym twarz jej się rozjaśnia.
- I mnóstwo świń! - krzyczy - Kilogramy!
Ta zasłyszana kątem ucha rozmowa wytrąciła Matkę z katatonicznego stuporu, w jaki zapadła siedząc na małym krzesełku w podziemiach muzeum niedaleko pagórka, w którym kryje się pochówek łodziowy z Ladby. Owszem, sama była sobie winna - w drodze opowiadała trochę o tym, czemu Wikingowie uznawali za stosowne chować swoich zmarłych wodzów w łodzi. Oliwy do ognia dolał film wyświetlany w samym muzeum i rzeczone podziemia, zawierające pełnowymiarową replikę, a zaraz obok mały drewniany statek do zabawy oraz kostiumowe hełmy i drewniane miecze. Matka siedziała tam już bite 50 minut, w którym to czasie zdążyła przekląć w myślach Wikingów, ich głupie pochówki i entuzjazm duńskich muzealników, którym się chce takie drobiazgi dla bachorów przygotowywać.
Gdy w końcu udało się Potwory wywlec dalej, Ojciec zachował niezwykłą przytomność umysłu i ukrył przed bachorami książeczki z zadaniami, które należało wykonywać na terenie całego kompleksu, by odebrać potem upominek przy kasie. Niestety, drewnianych wózków stojących na zewnątrz już ukryć się nie dało. I tak oto, ciągnięci przez wiernego rumaka, młodzi wikingowie zajechali przed wejście, gdzie - jak wyobrażała sobie Matka - grzecznie przemaszerują oglądać okręt, szkielety koni i wszelkie inne atrakcje. Nie przewidziała rodzicielka placu zabaw, który dzieciolubni Duńczycy postawili koło wejścia. No kto u diabła stawia drewniane koniki przed jednym z najciekawszych zabytków w okolicy?!
Odense, czyli Andersen nas nie obchodzi
Odense słynie jako miejsce urodzenia Andersena (oraz Caroline Woznacki, o której istnieniu Matka nie miała wcześniej pojęcia, co stało się przyczyną nieco krępującej konwersacji z oburzoną kelnerką), którego totalnie olaliśmy. Znaczy nie zainteresował nas domek, gdzie pisarz się urodził i gdzie mieści się jego muzeum, ani dom, w którym mieszkał, gdzie - co oczywiste - mieści się kolejne muzeum, ani wystawa z pamiątkami, no nic zupełnie.
Zamiast tego wybraliśmy się do Brandts, czyli niegdysiejszej fabryki tekstyliów przerobionej na prężne muzeum sztuki i kultury wizualnej. Tam natknęliśmy się na wystawę o współczesnej duńskiej modzie (Ojciec osiwiał, jak to usłyszał), która okazała się być absolutnym hiciorem. Potwory projektowały suknie w pracowni krawieckiej, stworzyły własny pokaz mody, ustawiały sesję zdjęciową i ogólnie szalały jak naspidowane - aż obsługa poinformowała nas, że za 10 minut zamykają. Ale jak to, tyle czasu minęło?!
Egeskov Slot, czyli najfajniejszy zamek w Danii
Slot to po duńsku zamek, co z niezrozumiałych względów bardzo Precla śmieszyło. A co tam mają? Wszystko, no po prostu wszystko! Jest gigantyczny plac zabaw, jest most linowy, jest labirynt z żywopłotu, muzeum starych pojazdów, konie, kładki rozwieszone wysoko między drzewami, sokolnicy, wielka piaskownica z koparkami dla dzieci, wata cukrowa, urządzenia do wspinaczki, ogród kwiatowo-muzyczny, w końcu jest też sam zamek z bogato zdobionymi komnatami. Jak możecie się domyślać, do środka zamku nie udało nam się dotrzeć, bo po drodze trzeba było przejść przez wszystkie pozostałe atrakcje. Po opłaceniu wejściówek na terenach zamkowych można pozostać do zachodu słońca, o czym nieopatrznie poinformowaliśmy bachory. Gdy podjeżdżaliśmy na parking, z trudem znaleźliśmy miejsce, zaś gdy wychodziliśmy, nasze auto było jednym z dwóch pozostałych, a to drugie pewnie należało do obsługi.
Potwory były tak niebosko uświnione i kosmicznie wyczerpane, że nie dotrwały do mostu łączącego Fionię z Zelandią - a widok to nie byle jaki.