W ciszy i kurzu osiadającym przez wieki czekają trony, figurki i sarkofagi. Ciemne, chłodne sale wielkiej piramidy kryją nieprzebrane, zapomniane skarby. Wieko jednej z trumien powoli odsuwa się z cichym chrobotem i przez opuszczone korytarze bezszelestnie rusza owinięty białym bandażem cień, zostawiając za sobą jedynie małe ślady kocich łap...
Mumie zawsze cieszyły się u nas w domu dużym wzięciem. Nie w tej hollywoodzkiej odsłonie, nie jako groteskowo komiczne, powarkujące pod nosem istoty, snujące się po piramidzie z wysuniętymi do przodu ramionami. O nie, u nas mumie traktuje się - nomen omen - śmiertelnie poważnie. Od razu wiadomo, że mózg trzeba wyjąć przez nos specjalną łyżeczką, że organy trzeba wrzucić do słoików, trzeba nacierać olejkami, solić - ogólnie strasznie dużo przy tym roboty.
Na wszelki wypadek można sobie tą wiedzę odświeżyć w ciemnych salach Muzeum Archeologicznego w Krakowie, gdzie pod wymalowanym w złote gwiazdy sufitem punktowe światło wydobywa z mroku złote twarze sarkofagów, żółciejące czaszki egipskich kapłanek i - oczywiście! - zaskakująco niewielkie mumie kotów. A jeśli przy okazji załapiecie się na warsztaty robienia mumii (polecamy zapisy z wyprzedzeniem, bo miejsca rozchodzą się jak świeże bułeczki), to wrócicie do domu bogatsi o dziwne słowa (chociażby kartonaż) i własnoręcznie zabalsamowane pseudo zwłoki. Zabawa przednia, przybijamy znak jakości.
No więc skoro już ustaliliśmy, że nie jest taka mumia zwyczajnym bezmózgim kretynem (znaczy bezmózgim, to może jest, ale nie kretynem, szanujmy się!), to możemy od razu zapodać odpowiednią dla tej tematyki lekturę. Wprawdzie pierwszym mumiowym skojarzeniem Kluski będzie wielce przez nią uwielbiana mumia z białej czekolady, która stanowiła najjaśniejszy moment całej naszej wyprawy do Londynu, i do dziś wspominana jest z nostalgią, jednak zaraz potem Potwora leci do półki z książkami.
Od razu wiadomo, gdzie leży. Ulubiona, wyczytana - Kocia mumia, czyli Mummy Cat. Mummy Cat traktuje o rzeczach wielkich, o intrygach, spiskach, morderstwie, ale przede wszystkim o wielkiej miłości i przywiązaniu, które nic sobie z tej śmierci nie robi. Brzmi dość wyniośle, prawda? Całość rozchodzi się o piękną Hatszepsut, luźno inspirowaną tą prawdziwą egipską władczynią, o jej złą siostrę, ukochanego kota, wrednego pawiana i śmiercionośnego skorpiona. A potem, po śmierci naszej protagonistki, w ciemnych i cichych korytarzach piramidy, zaczyna się opowieść o kociej mumii.
Wszystko spisane jest wierszem, ale lekko i bez zadęcia. Historia z lekkim morałem i - bądź co bądź - swoistym happy endem. Wielki plus za ilustracje, bardzo, ale to bardzo mocno naśladujące sztukę egipską (wiadomo, nie zawsze się udaje, Egipcjanie nieco sobie poszaleli z perspektywą i profilem, ale jest dość wiernie), no i za słowniczek hieroglificzny na końcu. Kiedy go odkryliśmy, dużo frajdy zajęła nam ponowna lektura z odcyfrowywaniem napisów na ścianach.