Wieczorem idziemy do księgarni. Potem jemy kolację. Są bułki, rzodkiewki, są dokładki. Potem ciepła kąpiel, no i komiksy czytamy. Śpimy w łóżkach. Jest normalnie, prawda? A normalność jest taką rzeczą, której nawet nie zauważamy, póki jej nie zabraknie. Nie myślimy nad tym, jakby to było bez łóżka i rzodkiewki. Jakby to było, gdyby następny dzień był niepewny. Strasznie trudno się o tym rozmawia z kimś, kto brak serka do naleśników postrzega jako powód do głębokiej rozpaczy. Jak zwykle z pomocą przychodzą książki.
Pudle i frytki
Tytuł taki jakiś śmieszny, prawda? Nie sugeruje, że to książka o strachu, niepewności, głodzie. O tym, że czasem trzeba uciekać nie wiadomo dokąd. Ulisa, Ludek i Katka mają fajnie. Normalnie. Mają dużo ziemniaków i basen, i nawet szczeniaczka. I w sumie nie wiadomo, czemu zaczyna robić się źle. Okazuje się, że jest sucho, podłoga w basenie pęka, brakuje ziemniaków a szczeniakowi leci krew (o, ile razy żeśmy się tej ilustracji naoglądali!). Trzeba coś zrobić, tu zostać nie można, nie ma tu miejsca ani na nowy basen, ani na dalsze życie.
Nasi psi bohaterowie wsiadają więc do łodzi i ruszają w nieznane. Bez planu, bez pewności, że będzie lepiej, bez szczeniaka, dla którego nie ma miejsca (nie martwcie się, mimo pierwszych trudnych wyborów w naszych psach obudzi się jednak moralność, która nie pozwoli porzucić szczeniaka w umierającej krainie). Wkrótce w łodzi robi się strasznie, szaleje sztorm. Nasi uciekinierzy cudem docierają do jakiegoś bardzo dziwnego, dalekiego kraju, gdzie psy wyglądają i zachowują się zupełnie inaczej.
I co teraz? Czy pudle podzielą się swoimi rzeczami? Dlaczego miałyby to robić? Czy zrozumieją, że Ulisa, Ludek i Katka nie przyjechali zabierać im wody i zjadać ziemniaków ot tak, dla przyjemności, tylko dlatego, że ich świat się skończył i nie mieli innego wyboru? Tytuł książki jakiś śmieszny, prawda? Nie sugeruje, że to książka o globalnym kryzysie, o uchodźcach i nieodwracalnych zmianach klimatycznych, które tysiące ludzi pozbawiają dachu nad głową, jedzenia i wody. A przecież to strasznie ważne sprawy są. Przecież trzeba mówić o nich, trzeba o nich wiedzieć.
Podróż (the Journey)
Podróż (w Polsce wydana przez Kulturę Gniewu) na naszej półce stoi od swojej premiery w 2016 roku. Stoi i stoi. I czasem zdejmuje ją Matka z półki i ogląda długo i z zastanowieniem, czy już może o tej książce porozmawiać. A potem odkłada. Podróż to chyba najsmutniejsza książka, jaką mamy. I jedna z najpiękniejszych. Bardzo trudno sobie z nią poradzić, zwłaszcza że narratorem jest dziecko.
Wszystko zaczyna się na plaży, gdzie woda w morzu jest czarna. Wkrótce czarna woda zamienia się w czarną wojnę, chaos, niebezpieczeństwo. Ta czarna fala zabiera ojca, zmuszając resztę rodziny do ucieczki w nieznane - w miejsce znane tylko z książek, pełne dziwnych ludzi i zwierząt oglądanych jedynie na zdjęciach. Na początku udaje się zachować jakieś znamiona cywilizacji i godności, z czasem obserwujemy jak nasi bohaterowie porzucają samochód, dobytek, potem uciekają już piechotą, w końcu ukrywają się w lesie, w ramionach matki. A kiedy na koniec po wielu perypetiach udaje im się odnaleźć bezpieczne miejsce, wcale nie pachnie to prawdziwym happy endem.
Patrząc na te niesamowicie zilustrowane, pełne symboliki strony kłębi się w głowie matki morze myśli - czarnych, jak czarne morze z pierwszych stron Podróży. I w końcu wyłania się z nich jedna, która nie daje spokoju. A co gdybym to była ja?