Jak być może pamiętacie, jakiś czas temu wraz z najznamienitszym przedstawicielem kociej nauki odkrywaliśmy kosmos. Minęło czasu mało-wiele (a jak wiadomo czas jest pojęciem względnym, podlegającym dylatacji i nikt nie zdaje sobie z tego sprawy tak doskonale jak rodzic, który przykładowo czeka na to, aż potomstwo raczy wzuć obuwie, czując, jak w trakcie tego trwającego eony procesu włosy mu siwieją i słysząc jednocześnie w myślach złośliwy, dziecinny chichot Alberta Einsteina) i po raz kolejny możemy z Profesorem Astrokotem wyruszyć w podróż - tym razem do świata fizyki.
Pierwsze spotkanie z Astrokotem zaowocowało u nas w domu niesłabnącą modą na czarne dziury. Dzieło Dominica Wallimana, kosmicznie zilustrowane przez Bena Newmana, przez długi czas było jedną z książek najchętniej zdejmowanych z półki w naszym domu. A możecie Matce wierzyć, że wybór jest u nas dość duży. Dlatego kolejną odsłonę naukowych ekscesów Astrokota przyjęliśmy z szeroko rozwartymi ramionami. A ona przejechała po nas jak buldożer. No bo - nie czarujmy się - ma się do pierwszej części mniej więcej tak, jak jazda na rowerze ma się do pilotowania helikoptera. Znaczy niby obie te czynności polegają na sterowaniu pojazdem, jednak stopień skomplikowania jest tak jakby kapkę wyższy.
Atomowa przygoda Profesora Astrokota to wyższa szkoła jazdy definitywnie skierowana głównie do osobników, którzy już to i owo przeżyli i zaobserwowali, znajdując się tym samym na wyższym stopniu edukacyjnego wtajemniczenia. W prostych kocich słowach przybliży nam świat atomów i pierwiastków, opowie o cząsteczkach, związkach chemicznych i ich reakcjach, siłach zachodzących w przyrodzie, prawach Newtona, energii elektrycznej i innych cudach i dziwach, kończąc na fizyce kwantowej i teorii wszechświatów równoległych. Wszystko to ponownie fantastycznie ilustrują wielkie, kolorowe infografiki z naszym protagonistą i jego asystentką, Astromyszą - bardzo pomysłowe, czytelne i nieraz niezwykle zabawne. Ben Newman nie bez przyczyny pozostaje jednym z najulubieńszych ilustratorów w naszym domu.
Czy podeszliśmy do Atomowej przygody za wcześnie? Ależ nie! Precel jest już na tym etapie ogarniania rzeczywistości, że niektóre objaśniane tu pojęcia przyswaja bez większego trudu. Nie stanowi dla niego problemu chociażby koncepcja grawitacji czy atomu, ogarnął ideę siły wyporu czy magnetyzmu (a przynajmniej na tyle, żeby poradzić sobie z zawartością tej książki). Kluska, jak się zdaje, większość zawartych tu informacji wpuszcza jednym, zaś wypuszcza drugim uchem, choć czasem zdarzy jej się powiedzieć coś niesłychanie mądrego i oświeconego, co utwierdza Matkę w przekonaniu, że może jednak jakieś okruchy atomowej wiedzy w tej czteroletniej łepetynie zostają. Obydwoje niezmiennie cieszy przeglądanie skomplikowanych astrokocich ilustracji - Kluska ma nawet zwyczaj robić to sama, w skupieniu wertując kolejne strony.
Matka zaciera ręce i w myślach układa już wzruszającą przemowę dla reporterów telewizji śniadaniowej, którą wygłosi za jakieś dwadzieścia lat, gdy bachory będą ściskać dłonie członkom Szwedzkiej Akademii Nauk. Tylko na co my wydamy 8 milionów konon? No ba! Na książki!