Z kartonówkami mentalnie żegnała się już Matka kilka razy. No bo takie stare konie nie będą już chyba sięgać po kartonowe książeczki, co? Więc żegnała się Matka, żegnała, i zupełnie nie wiadomo jak to się stało, że nagle w domu pojawiło się całkiem sporo nowych kartonówek… przysięga Matka, Wysoki Sądzie, zupełnie nie wiadomo!
Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa
Cieszy się Matka niemożebnie, że bachory wyrosły już tego wieku bardzo pięknego, kiedy całą dostępną siłą woli powstrzymywała się rodzicielka przed urwaniem im tych słodkich malutkich główek za pięćsetne z kolei „a cio to?”. Płynnie przeszliśmy w wiek jeszcze piękniejszy, który upływa pod znakiem „a dlaczego?” i wzbudza w Matce jeszcze cieplejsze uczucia, zwłaszcza około dwudziestej drugiej, kiedy już wiadomo, że maraton kilku nowych odcinków ulubionego serialu już się na pewno nie zdarzy.
Ale encyklopedia. Otóż słowo encyklopedia kojarzy się przede wszystkim z drobnym drukiem, z dziełem jakimś monumentalnym, okraszonym od czasu do czasu ryciną. Nie tym razem. W obrazkowej encyklopedii Jana Kallwejta nie ma ani jednego słowa. Są za to duże, czytelne plansze w mocnych kolorach, a na nich przedmioty i ludzie narysowani w sposób bardzo encyklopedyczny – jasny, czytelny, w prosty sposób oddający typowe cechy, nieco schematyczny, ale idealnie oddający istotę rzeczy. I bardzo to jest fajne.
Na pierwszy rzut oka jest to pozycja skierowana do maluchów, takich co to jeszcze niespecjalnie ogarniają rzeczywistość i wymagają ciągłego definiowania i objaśniania świata – wiecie, to łyżka, to skarpetka, a to ludzie na przystanku. I rzeczywiście, na czternastu dużych twardych rozkładówkach pojawiają się tematy codzienne, takie jak pogoda, ubrania, rodzina czy emocje. Jednak szybko okazuje się, że ze starszym potomstwem też można się taką książką świetnie bawić. Szukamy więc podobieństw i związków między poszczególnymi rzeczami, zastanawiamy się, co lubimy, czego nie, nazywamy przedmioty po angielsku, wymyślamy postaciom różne historyjki. Innymi słowy encyklopedia obrazkowa to jest całkiem spoko rzecz w każdym wieku.
Koala nie pozwala
„To nie pluszak, to koala. Niech nikt sobie nie pozwala” – czyta Precel powoli, a Kluska już kwiczy. Bo duet Rafał Witek i Emilia Dziubak to mieszanka wybuchowa, zabawa gwarantowana. Ta niewielka kwadratowa kartonówka idealnie komponuje się na naszej półce z takimi hiciorami jak Co wypanda a co nie wypanda czy Co by tu wtrąbić. Wesoły wierszowany tekst wpada w ucho tak szybko, że bachory Koalę recytują już z pamięci, zaś prześmieszne rysunki wywołują w nich niepohamowany chichot.
Ulubiona strona? Ta ze smarkami, bo wiadomo, że wszelakie wydzieliny ciała są przez osoby około metra wzrostu postrzegane jako najzabawniejsze rzeczy na świecie. Ogólnie rzecz biorąc Pan K., jak nazywany jest nasz puchaty torbacz, to marudny malkontent pozbawiony cierpliwości i cieplejszych uczuć. Jego ponure i skwaszone miny dostarczają radości nie tylko małolatom, ale i Matce. Więcej takich książeczek, więcej!
Mniam!
No dobra, teraz już coś naprawdę dla maluchów. Mniam! to książeczka, którą można określić tylko słowem kawaii – jest urocza. Ogólnie chodzi oczywiście o życia krąg, łańcuch pokarmowy i kto kogo zjada. Ale nie o treść w tym przypadku chodzi, ale o formę. Na kolejnych stronach mamy coraz większe dziury, przez które możemy zajrzeć do paszczy zwierząt, które się zjadają. Wyraźny kontrast między czarnym tłem a arcykolorowymi zwierzakami, brak tekstu i oczywiście bajer z wyciętymi stornami sprawiają, że Mniam! Wygląda jak idealny prezent dla każdego roczniaka czy dwulatka.
UWAGA! WYNIKI KONKURSU!
Nie daliśmy rady, tyle fajnych odpowiedzi przysłaliście, że po prostu nie daliśmy rady wyłonić jednego zwycięzcy - dlatego rozdajemy aż dwie Encyklopedie obrazkowe! I tak sobie uradziliśmy, że nagrodzimy jedną odpowiedź trochę na serio, a jedną trochę mniej na serio.
Encyklopedie wędrują więc do do:
atram86, za trochę nostalgii: "Jako że pamiętam jeszcze lata 80-te, encyklopedia służyła mnie małej do prostowania rozmaitych rzeczy. Pomiędzy cienkie stronice wciskałam jesienne liście, wiosenne kwiaty, banknoty wciskane potajemnie w małe dłonie przez ciotki i wujków, sreberka po słodyczach, opakowania po czekoladach, no i - wiadomo - papierki z gum Turbo i Kaczor Donald"
Pauliny, za genialny pomysł: "Gdybym była mamą typowych nastolatków, to w encyklopedii trzymałabym aktualne hasło do wi-fi. Tam na pewno by nie zaglądali"
Wpis powstał w ramach projektu blogowego Przygody z książką