No dobra, dziobaski, przyznać się, kto ma serdecznie dość swoich kochanych bombelków po trzech miesiącach nauczania domowego? Palec pod budkę! U nas Matka wspina się na absolutne wyżyny zarządzania ludźmi i projektami, nic tylko aplikować na kierownicze stanowisko w międzynarodowym młodym zespole. Na Hawajach najchętniej. A tymczasem zespół musi mieć zajęcie, najlepiej takie, co to od menadżo-matki nie wymaga wstawania z kanapy. I wiecie co? Mamy to!
Klocki. Ha-ha! - powiecie, dobre sobie, może takie plastikowe za milion monet. Otóż nie. Nie dość, że fajne, kreatywne, to jeszcze eko-sreko. Bachory mogą je nawet zeżreć i prawdopodobnie nic im się nie stanie! Czy może być lepszy powód, żeby je mieć?!
Cardblocks
Imaginujcie sobie, że przychodzi do was paka z klockami, a potem okazuje się, że najpierw musicie je sobie sami poskładać. Klocki poskładać, a nie konstukcję z klocków. O raju, ależ podniecenie było, ależ satysfakcja z tej wielkiej i ciągle rosnącej kupy kartonu! Satysfakcja wielka całkiem dosłownie, bo cardblocks są całkiem duże i całkiem duże budowle mogą z nich powstać. Ale zacznijmy od procesu produkcji - klocki składa się całkiem bezproblemowo, szybko, intuicyjnie i bez użycia kleju czy jakichkolwiek wspomagaczy - ampki wina dla Matki nie licząc. Jest troszkę tej chorobliwej rywalizacji, która toczy każde rodzeństwo - czyja linia produkcyjna bardziej efektywna, kto więcej uskładał. Potem góra kartonu rośnie i rośnie i nagle dochodzimy do wniosku, że trzeba się przenieść ze stołu na podłogę. A to dopiero pierwszy etap!
Prawdziwa zabawa zaczyna się bowiem na etapie konstrukcyjnym. Oto w pudełku znajduje się także spory stosik małych kartonowych łączników, które wpychać trzeba w niewielkie otwory, łącząc ze sobą poszczególne bloki. Kluska wyławia z pudełka instrukcję, której do samego składania klocków nie potrzebowaliśmy (serio, jest to tak intuicyjne, że nawet średnio rozgarnięty wielbłąd by sobie poradził), i przygląda się przez chwilę różnym propozycjom mniejszych lub bardziej zaawansowanych budowli, po czym odkłada ją z kryryczną miną i zaczyna budowlaną samowolkę. Najlepiej!
W trakcie kilku kolejnych dni powstaje kilka domów, termina autobusowy, sklep meblowy oraz przytulny apartament - w komplecie z romantycznym oświetleniem i zastawą stołową. Flamastry idą w ruch, wszystkie chwyty i kombinacje kolorystyczne dozwolone. Limitów na wyobraźnię na szczęście nie ma. Cardblocks są naprawdę w dechę - a raczej w karton. Silny, wytrzymały karton, który jak dotąd wytrzymał już kilka przebudów. Nasz zestaw podstawowy ma 50 klocków i zapewne niedługo pokusimy się o drugi, a do tego sprawimy sobie dodatkowe pudło z elementami kopuły (choć już teraz sporo miejsca zajmuje to bydlę po złożeniu). Będzie z tego wkrótce kameralny Partenon!
"Mamo, a pamiętasz jak dawno temu obiecałaś, że uszyjesz mi pościel dla maskotek, ale twierdziłaś, że i tak nie mamy dla nich łóżka? Pamiętasz? JAK OBIECAŁAŚ?!"
Shit.
Cardblocks możecie kupić TUTAJ.
Kartonowe klocki Crocodile Creek
Okej, okej, nikt tu nie odkrywa Hameryki - ot, dziewięć kartonowych sześcianów, wielkie mi halo. A jednak fajne to! Dziewięć kosteczek, sześć dużych ilustracji - można albo złożyć całość (dla morządnickich) albo totalnie wszystko wymieszać (dla tych, co lubią, jak świat trochę płonie) i z tej mikstury stworzyć zupełnie nowy obrazek. Klocki Crocodile Creek są na naszych półkach już od czasów zamierzchłych, kiedy Kluska swoimi - jeszcze dość niezbornymi - małymi łapkami z lubością układała i rozwalała z nich piramidy. Przeżywają teraz pandemiczny renesans, gdy z nudy uprawiamy archeologię zabawkową. Zestaw śmiesznych twarzy bawi do dziś, a zestwa małego architekta okazał się inspiracją do tworzenia własnych budowli, rysunków, settingów do zabawy, obserwacji szczegółów i - skądinąd bardzo fajnego - stylu ilustracji. Polecamy jednak głównie maluchom, a nie takim starym koniom jak nasze.
Można kupić TUTAJ.
Drewniane klocki-roboty Schylling
Mała rzecz, a cieszy już od paru lat. Znacie ten moment, kiedy przypadkowa zabawka co parę miesięcy "schodzi" z półki, przeżywa 10 minut sławy i wraca na swoje miejsce - niby na codzień nie używana, a jednak ulubiona? Tak jest u nas z tą niewielką gromadą drewnianych robotów. Za wodą nazywa się tego typu zabawki "stacking toy" i służą głównie do wywoływania szalonej frustracji wszystkich trzylatków, rozwalając się malowniczo i z łoskotem. Wprawna ręka ułoży z nich piramidę, która rzuca brawurowe wyzwanie grawitacji. Sugerowany przez producenta wiek to szalone 4 lata, więc raz na jakiś czas Matka z powątpiewaniem ściąga roboty z jakiejś zapomnianej szafki i dopytuje, czy aby możemy już dać im drugie życie w domu jakiegoś malucha. Ale okazuje się zawsze, że jeszcze nie. Nie dziś. A potem budujemy robo-piramidę.
Roboty można kupić TUTAJ.