Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, charczała Matka urzekająco w kolejce do apteki głosem, którego nie powstydziłby się żaden z bywalców przydworcowych sklepów monopolowych. W tle bachory rzęziły malowniczo tym rodzajem mokrego, chwytającego za serce kaszlu, który rozdziera duszę każdego dorosłego człowieka zmuszonego patrzeć na niedolę niewiniątek. Cóż z tego, że tuż za progiem apteki niewiniątka radosnym kucgalopkiem popędziły w stronę stoiska z lodami. Nic to! - rzekła sobie Matka. Nic to, skoro przed nami Litwa w całej krasie. Przecież jest jak zdrowie!
I wiecie co? Była! Bachory ozdrowiały magicznie już drugiego dnia, o czym Matka przekonała się o szóstej rano, kiedy to okazało się, że w wynajmowanym przez nas mieszkaniu jest wiatrak. Niby na upalne dni, ale nie przeszkadzało to nikomu robić samolotów z papieru i puszczać ich przy pomocy tegoż wiatraka w asyście dzikiego kwiku i ryku radości. A radość bladym świtem zawsze w cenie. Tym optymistycznym (dla niektórych) akcentem zakończyliśmy przygody wileńskie (do poczytania tutaj), kierując koła naszej srebrnej strzały w stronę innych litewskich atrakcji.
Wzgórze krzyży
W całej swej światłej nieomylności miewa Matka czasem momenty zaćmienia. Rzadkie. Sporadyczne. Ale jednak. Uznała więc, że co jak co, ale mała górka pełna krzyży to atrakcja kompletnie do niczego. Na szczęście wypadała centralnie na środku naszej trasy, więc postanowiliśmy trochę rozprostować nogi. I oto, proszę państwa, nadzialiśmy się na jedną z najfajniejszych rzeczy na Litwie, słowo. Wzgórze to właściwie bardzo szumne słowo, trzeba jednak przyznać, że krzyży jest sporo. Istny labirynt. A wiadomo, co najlepiej robi się w labiryncie - oczywiście buszuje się.
No więc buszowaliśmy zawzięcie przez dłuższy czas, błądząc, schodząc z wyznaczonych szlaków i znajdując na każdym kroku krzyże dziwne, niezwykłe, stare, nowe, drewniane, metalowe, z napisami w językach swojskich i całkiem obcych, obwieszone różańcami i ascetyczne. Było nieco tajemniczo, jak na wielkiej wyprawie w głąb nieznanej dżungli.
Mierzeja Kurońska
To jest pierwsza rzecz, o której mówią wszyscy, zawsze. Na Litwę jedziecie? No to koniecznie, KONIECZNIE! Matka miała jakieś podskórne obawy, że czeka nas coś w stylu sceny z Monty Pythona i Świętego Graala, kiedy strażnik francuskiego lorda mówi, że jego pan nie będzie zainteresowany poszukiwaniem legendarnego kielicha, bo ma już jednego takiego i jest całkiem ładny. No więc długi, urokliwy, wąski, piaszczysty półwysep porośnięty sosnami. Kojarzy wam się z czymś? No to powiedzcie im, że już takiego mamy...
Tymczasem mierzeja w pełni zasługuje na te wszystkie peany, co ludzie o niej pieją. Serio. Zacznijmy od tego, że ze strony litewskiej (bo dzielona jest z Rosją) trzeba wykonać króciuteńką przeprawę promową, co już samo w sobie jest niezłą przygodą. Potem prosta droga, wydmy, sosny, malutkie, leniwe i urokliwe miasteczka, niewielkie sklepy z pamiątkami, lokalne kawiarnie, place zabaw. Żadnych stoisk z lejącą się tandetą, żadnej głośnej muzy wwiercającej się w mózg.
Juodkrantė
Małe domki rybackie z wypielęgnowanymi kwietnikami, błękitnymi ścianami i bielutkimi firanami w oknach, kioski z wędzonymi rybami, a w oddali przystań. Środek sezonu - wszak mamy wakacje letnie! - a dookoła życie płynie spokojnie. Na Matce największe wrażenie zrobiła pani sprzedająca kawę z ekspresu na parkingu pod placem zabaw (och, zbawicielko umęczonych, dzięki ci!), na bachorach zaś "Góra Czarownic", czyli poukrywane na niewielkim wzgórzu drewniane rzeźby przedstawiające sceny i postaci z lokalnego folkloru.
Za to spokojnie możecie sobie podarować okoliczną kolonię kormoranów. Skurczybyki niespecjalnie przejmują się tym, że stanowią lokalną atrakcję i wolą spokojnie śmierdzieć w oddali. Tak, tak, tysiące ptaków srających w jednym miejscu to zapach nie byle jaki, co bachory odnotowały wielokrotnie z radością.
Nerynga/Nida
Powinni tego zakazać. Znaczy takiej urokliwości do obrzydliwości. Takich domków drewnianych, kolorowych. Takich wiatrowskazów na wysokich słupach, knajpek urokliwych, daszków spadzistych, płotków drewnianych. Całość wygląda jak mokry sen każdego etnografa. Do Nidy przyjechaliśmy pod koniec dnia. Głodni, zmęczeni, marudni. Mieliśmy wracać, mieliśmy kolacji szukać... ale nagle uderzył matkę obuchem ten nadmiar urokliwości. Fantastyczny plac zabaw też zrobił swoje.
Tuż za Nidą natomiast ciągną się wzdłuż morza ogromne wędrujące wydmy - biały piach ciągnie się do morza, ostro kontrastując z ciemnym sosnowym lasem. Wszystko ładnie zagospodarowane, parkingi dostępne, kibelki poustawiane, stragany z pamiątkami ładne, bez grającego i piszczącego plastiku, normalnie szok i zazdrość. No więc nie, nie jest wcale jak u Monty Pythona. Czegoś takiego nie mamy. A szkoda.
PS. Na koniec trafiliśmy w miejsce, gdzie coraz głośniejsze burczenie dobywające się z brzucha Ojca zostało satysfakcjonująco uciszone. Jeśli traficie kiedyś na mierzeję kurońską, to walcie w ciemno do knajpki Pamario takas w Juodkrantė. Jest przepysznie, przemiło i jest trampolina. Bierzcie kibiny, czyli pierogi z ciasta drożdżowego wypchane pysznym mięsnym farszem.
PS2. Tak, tak, trafiliśy też do Kowna. Iiii.... no jakoś chemii nie było. Gdyby nie bardzo fajne i pomysłowe uliczne rzeźby, to zmylibyśmy się błyskawicznie - a i tak długo nie zabawiliśmy. Ale macie, obowiązkowa fota z tak zwanym landmarkiem.