No to siup, lecimy. Prawdziwym samolotem. Ponad trzy godziny. Tak, to wystarczająco wiele czasu, żeby wakacyjny czarter w ciepłe kraje, wypełniony po brzegi rodzinami z małoletnią progeniturą, zmienił się w beczkę prochu. „Jesteś kwiatem lotosu”, powtarza Matka w myślach. Jakoś nie pomaga. Wiec dziś ku uciesze tłumu trzy sceny rodzajowe.
Słowem wstępu należy objaśnić, że trudno o bardziej egalitarny środek transportu niż taki samolot. Prawdziwy tygiel kulturowy, moi Państwo. Z jednej strony siedzi pani z torebką Michaela Korsa, typ kuguara, z drugiej dwie zaprzyjaźnione rodziny z silnym śląskim akcentem, podgryzające kabanosy. Z trzeciej strony Matka, siwiejąca na myśl o najbliższych, jakże upojnych, godzinach.
Obok Matki zaś bachory – przedmiot dumy (bo jednak nie rozpiździły tego samolotu w drobny mak jeszcze przed startem) i trwogi (bo nie wiadomo, jak długo facet na siedzeniu przed nami zniesie nogi Kluski kopiące go w kręgosłup). I jeść, i pić, i siku, i czy można już odpiąć pasy. No więc na tle tego wszystkiego kątem ucha rejestruje Matka scenki rodzajowe. Przed państwem rodzicielstwo all inclusive, dramat w trzech aktach.
Akt pierwszy.
Rodzina za nami. Chłopiec sześcioletni, dziewczynka trzyletnia, tak na oko. On się chyba boi, choć oczywiście się nie przyzna, ale podenerwowany jest. Ale z niezawodną pomocą przychodzi tata.
- No czego płaczesz, popatrz, Lajla się śmieje, że płaczesz! O, zobacz, policja jedzie! – rzeczywiście, szybki rzut oka na płytę lotniska, jedzie po niej jakiś samochód serwisowy z kogutem. Matka w duchu myśli sobie, że to dobry pomysł, żeby odwrócić dziecięcą uwagę.
- Policja, która zabrała poprzednie niegrzeczne dziecko! – kończy tata triumfalnie.
Tru story.
Akt drugi.
Rodzina przed nami. Zajmują dwa rzędy – z przodu mama z przyjaciólką, za nimi tata, dziadek i Ksawery, na oko ponad dwa lata. Tata i dziadek rozpoczynają toasty za zdrowie pięknych pań gdy tylko samolot mija linię chmur. Tata zresztą jakiś strasznie młody z twarzy, i wkrótce strasznie czerwony. Gdzieś w połowie lotu Ksawery chodzi wzdłuż przejścia tam i z powrotem, bawiąc się pustymi buteleczkami po Johnnie Walkerze.
I co z tego – myśli sobie Matka. Bachorowi nic się przecież nie stanie jak się trochę pobawi. Szklanymi buteleczkami w ciasnej przestrzeni... I rzeczywiście, nic wielkiego się nie dzieje. Do momentu! Bo w pewnej chwili mamie, tej z siedzenia wcześniej, chce się siku. No i Ksawery zaczyna kwękać, że mamy nie ma.
- Ksawery, jak ty mi się nie uspokoisz zaraz, to mama już nie wróci! – ale Ksawery nie w ciemię bity, widać nie pierwszy raz ktoś mu taki kit wciska.
- Teraz będzie kara i kapitan cię postawi do kąta! – sapie zdesperowany tata.
Dobre sobie, oboje z Ksawerym wiemy bardzo dobrze, że w samolocie trudno o porządny kąt.
Akt trzeci.
- A co to jest? – głos gdzieś z okolic łokcia wyrywa Matkę z zamyślenia. Lecimy już dobre dwie godziny, na sąsiednich siedzeniach Precel niestrudzenie i maniakalnie rozwiązuje labirynty (taką mu Matka fajną książeczkę labiryntową nabyła przed podróżą, miała starczyć w obie strony, ale smarkacz przerobił wszystko), zaś Kluska zapamiętale gryzmoli po jakichś ćwiczeniach aktywizujących. Tylko kto by się tam do poleceń w ćwiczeniach stosował.
- Co to jest? – powtarza głos, i jednocześnie towarzyszy mu paluch usmarowany jakąś kremopodobną substancją.
- To są żelki – odpowiada Matka zgodnie z prawdą, no bo żelki to są rzeczywiście, co widać jak byk.
- A mogem?
- Możesz, oczywiście – odpowiada Matka półprzytomnie, podając paczuszkę. Tak, tak, wypadałoby najpierw opiekunów spytać, czy można potwora poczęstować, ale mózg Matki już niewiele ogarnia. Ręka się zagłębia, chwyta sporą garść. I nagle rozlega się Głos. Nie zwykły głos, ale właśnie Głos przez wielkie „G”, pełen świętego oburzenia.
- Jasminko!! Jak tak można!! Przecież dziewczynce tak nie wypada!! – Matka zamiera i usiłuje się domyślić, dlaczego fakt posiadania jajników sprawia, że nie wypada prosić o żelka. Na wszelki wypadek posyła czteroletniej winowajczyni porozumiewawczy uśmiech.
Po chwili obecność w okolicach łokcia powraca. Dzierży w dłoniach paczkę słonych orzeszków. Przyszła poczęstować. Matka dziękuje uprzejmie, ale Precel nie wzgardzi orzeszkiem.
- Jasminko!!! – powraca także Głos – Zostaw panią w spokoju, pani wcale nie chce tych twoich orzeszków!!
Nosz do ciężkiej cholery.
Epilog (który właściwie powinien być prologiem, uwzględniając ramy czasowe)
Tydzień przed wylotem robimy zakupy w hipermarkecie. To był długi, ciężki dzień, pełen marudzenia, płaczu o byle co i ogólnego hardcoru. Bachory są wymiętoszone życiem, więc dla podbudowania morale chcemy im kupić cud nad cudy – suchą bułkę, przedmiot nieustannego pożądania. No i zaczyna się kolejna histeria, bo nie można się zdecydować, która sucha bułka jest najwspanialsza i najbardziej godna kupienia. Po paru minutach Ojcu puszczają nerwy w tej nieszczęsnej kolejce po chleb.
- Dlaczego pan na te dzieci tak krzyczy? – odwraca się do nas elegancka pani z przodu kolejki.
I jakoś głupio nam się robi.
I jaki tu morał? Nie oceniaj – powtarza sobie Matka jak mantrę. Nie oceniaj, nie oceniaj, nie oceniaj. Nic nie wiesz o tych ludziach.
Cóż z tego, skoro tak trudno nie oceniać!
PS. Gdybyście sie zastanawiali - to NIE jest kreacj artystyczna. To sa w 100% autentyczne sceny. Nawet nie trzeba ich koloryzować dla potrzeb sieciowego fejmu, serio!