Z dzieckiem do muzeum - cóż za pomysł durny! A po co to komu? Kto na tym skorzysta? Niby ty, latając za bachorem tam i z powrotem, żeby łapskami brudnymi dzieł nie zapaskudził? A może on, biedaczyna, który na każdym kroku słyszy "ciszej! nie dotykaj!" - a mógłby sobie w tym czasie w spokoju grzebać patykiem w piaskownicy? Bo na pewno nie pozostali zwiedzający, zgorszeni i zniesmaczeni całą tą szopką, wytrąceni z harmonii obcowania ze sztuką wysoką.
To od kiedy można chodzić z dzieckiem do muzeum, zapytacie? Matka uważa, że tak gdzieś od dwudziestego roku życia. Wstydu już nie przyniosą, biegać nie będą, może nawet coś już wiedzą o francuskich ekspresjonistach.
Trolololo.
Więc kiedy zabrać dziecko do muzeum? Kiedy tylko chcecie. Najlepiej już, teraz. Zaufajcie nam, będzie fajnie, jeśli tylko będziecie odpowiednio przygotowani. My chodzimy "od zawsze". Nie przyszłoby Matce do głowy rezygnować z czegoś tak fajnego tylko dlatego, że wypchnęła z siebie cztery kilogramy nowego człowieka. Chodziliśy z wózkiem, z chustą, z nosidłem, potem chodziliśmy za rękę, teraz najczęściej oni biegną przodem, a my za nimi. Jest oczywiście inaczej, niż gdy chodzi się samemu, trudniej i bardziej absorbująco, bez większej immersji - bo jakże tu obcować ze sztuką, gdy człowiekowi wyrastają oczy na plecach. Ale ciągle jest fajnie.
Ale po co właściwie - spytacie - skoro wy niewiele z tego macie, a bachory tylko się męczą? No własnie, czy aby się męczą? Jeśli idziecie z takim założeniem, to pewnie tak. Ale my idziemy do muzeum dobrze się bawić. Tak, bawić się właśnie - nie zwiedzać, nie podziwiać, nie edukować. Idziemy, bo w muzeum jest po prostu super. Precel i Kluska układ sal w wielu krakowskich muzeach mają opanowany. Na ekspozycjach stałych mają swoje ulubione dzieła, które sa równie żelaznym punktem programu, co ulubione potrawy z menu muzealnych kawiarni. "A może pójdziemy do Narodowego dzisiaj?" - proponuje Precel, co w przełożeniu na język dorosłego człowieka oznacza przydługą wizytę w salach z bronią białą oraz szejka truskawkowego. Więc idziemy. Trzeba tylko wziąć pod uwagę kilka czynników.
Czynnik pierwszy - dziecko
Z niemowlakiem jest naprawdę prosto. Czeka nas coraz mniej wózkowej szarpaniny, bo coraz więcej budynków spełnia współczesne normy. Ogromna większość muzeów dysponuje przewijakiem, najczęściej nie ma też problemu z miejscem do karmienia czy z gorącą wodą do mleka modyfikowanego (w większości przypadków obsługa bardzo pozytywnie reaguje na takie prośby, czesto udostępniając jakieś ustronne pomieszczenie). Do dziś z rozrzewnieniem wspominamy, jak postawiliśmy na nogi prawie cały personel pewnego muzeum we Włoszech, który biegał po budynku jak oszalały w poszukiwaniu sposobu na podgrzanie nam wody. Małolat, jeśli akurat nie śpi, będzie się pewnie gapił na jasne i kolorowe przedmioty, więc problem z głowy.
Potem rozpoczynają się schody - okres pełzania, lizania, tarzania się, czas skupienia uwagi porównywalny do złotej rybki, nieustanne potrzeby, które trzeba zaspokoić natychmiast. Tutaj kluczem będzie dobór przybytku, muzea dzielą się bowiem na łatwe i trudne, zaś wyznacznikiem tego podziału jest skala zwana "nie dotykać". Najgorsze są oczywiście takie miejsca, gdzie bezcenne eksponaty leżą nie osłonięte szkłem, na wyciągnięcie krótkiej ręki. W środku plasują się muzea z dużą ilością gablot, które można skrupulatnie wylizywać czy pisać po nich palcem, oraz galerie obrazów, najczęściej przestronne i oferujące sporą przestrzeń do biegania, przewracania się i ryku nad stłuczonym kolanem. Na drugim końcu skali mamy przybytki interaktywne, głównie z kategorii nauk ścisłych, stanowiące spełnienie utopijnego snu o wizycie w muzeum z dzieckiem. W tym okresie warto wspomagać się pokładami entuzjazmu i unikać miejsc newralgicznych.
Aż w końcu dochodzimy do tego pięknego momentu, gdy stoi przed nami już nie zaśliniony stwór z obcej planety, a niewielki przedstawiciel homo sapiens. Owszem, nadmiernie ruchliwy, głośny i ekspresyjny, ale z błyskiem zrozumienia w oku. Dla nas ten moment nastąpił około drugiego roku życia. I zmieniliśmy się natychmiast w poszukiwaczy i wypatrywaczy. Czasem poszukujemy dzieł, na których widnieją kraby i homary, innym razem liczymy wszystkie konie na ekspozycji, kolejnym zaś razem wybieramy, który eksponat najbardziej chcielibyśmy zabrać do domu. Otwierają się też przed nami różnorakie programy i atrakcje dla dzieci, które bardzo wiele muzeów ma w swojej ofercie. Wizyta w muzealnej kawiarni ciągle stanowi absolutnie obowiązkowy punkt każdej wycieczki, ale przestaje stanowić punkt najważniejszy. A samo chodzenie do muzeum staje się najnormalniejsza rzeczą w świecie.
Czynnik drugi - Ty
Na samą myśl o wizycie w muzeum siwiejesz. Wyobrażasz sobie swojego bachora, tarzającego się na środku ekspozycji, albo wydającego głośne pierdzące odgłosy paszczowe. Już widzisz te oburzone spojrzenia obsługi, słyszysz złośliwe poszeptywanie współzwiedzających. No dobra, i co z tego? To samo może zdarzyć się w sklepie, a przecież nie przestaniesz z tego powodu kupować chleba. Możemy jednak zagwarantować, że jeśli odpowiednio podejdziesz do tematu, wyprawa do muzeum zakończy się sukcesem. Po pierwsze musisz zrewidować swoje oczekiwania. Dwulatek nie będzie przez pięć minut kontemplował każdego kolejnego drzeworytu. Po prostu nie. Wyprawy do muzeum z dzieckiem to szybka impreza. Po drugie musisz zmienić punkt widzenia na sztukę. Teraz interesują cię ciekawe kształty, jaskrawe kolory, zwierzęta, najbardziej zaś sztuka interaktywna. Gwarantujemy, że dzieci zapewniają zupełnie nowe muzealne doświadczenia. Oraz ból głowy i szczękościsk.
Czy mamy jakąś złotą radę? Oczywiście. Polecamy naprawdę dużo luzu. Albo kilka drinków i xanax.
Czynnik trzeci - obsługa
Podczas pierwszej muzealnej wizyty bez wózka Precel tak się zafascynował ekspozycją, że podbiegł do niej i z całej siły walnął głową w szybę, której nie zauważył. Były łzy i ryk. Potem przez resztę wizyty cały czas chodziła za nami Pani z obsługi, co kilka minut przypominając nam, żeby na dziecko uważać. No żeż!
Zdarzały nam się muzea, gdzie pracownik biegł za małolatami po pustej przestrzeni galerii, pokrzykując "Nie biegać! Nie biegać!" oraz takie, gdzie żądano, żeby przez cały czas zwiedzania trzymać potomstwo za rękę. Bywają placówki mentalnie zakorzenione w głębokim peerelu, gdzie samo pojawienie się dziecka wywołuje w obsłudze konsternację i uniesione brwi - tylko filcowych kapci brakuje. To wszystko prawda, ale na szczęście zdarza się coraz rzadziej. Najczęściej witają nas szerokie uśmiechy. Bileter chętnie dziurkuje bilet prawdziwy i liczne bilety "na niby", obsługa ze zrozumieniem przyjmuje nasze wygibasy i niestandardowe pomysły na zwiedzanie ("noś mnie teraz do góry nogami, bo będę to oglądać jak nietoperz!"), kelnerka w muzealnej kawiarni nie krzywi się, gdy zostaje po nas tona okruszków. Wychowujemy przecież przyszłych stałych klientów. Należy im się odrobina zrozumienia.
Na koniec coś, co wydaje się oczywiste, a jednak wspomnieć trzeba - innym zwiedzającym też należy się szacunek. Możemy oczekiwać pewnego pobłażania dla naszych bachorów, to jasne, ale bez przesady. Czasem po prostu trzeba wybrać inny dzień na wizytę w muzeum.