Za każdym razem. Za każdym cholernym razem, gdy w luźnej rozmowie z jakąkolwiek losowo spotkaną osobą wspominam, że wybieram się z bachorami w podróż, słyszę to sakramenckie pytanie, doprowadzające mnie do stanu, w którym doktor Banner zwykle robi się już bardzo zielony. „A nie boi się Pani, tak sama?!”
Jeżeli posiadacie w domu pomiot w wieku przedszkolnym, to pewnie nieobca jest Wam seria książek o przygodach Basi. Nam jest nieobca do tego stopnia, że zbudzona ciemną nocą po całym dniu pracy w polu zakończonym pijacką libacją byłabym w stanie równo jechać tę Basię z pamięci. Otóż jest tam taka scena, w której Mama z trójką dzieci wyrusza samochodem w daleką podróż, auto oczywiście się psuje, komórka rozładowana, deszcz pada... kiedy po dłuższych perypetiach udaje się dotrzeć do mechanika, ten łapie się za głowę z okrzykiem "I mąż Panią puścił samą?!". I wtedy Mama oświadcza niezbyt spokojnie, że jest dorosłą kobietą i nikt jej nigdzie puszczać nie musi.
No więc to, proszę Państwa, nie jest fikcja literacka. Dziwują się ciocie, i zaprzyjaźniona kasjerka w sklepie, i sąsiadka. "A ale mąż panią puścił?! Nie boi się Pani sama?!" - wykrzykuje skądinąd przemiły Pan Fryzjer. "Nie, ja z tych niebojących" - oświadczam z pewnym zrezygnowaniem, bo przecież nie rozpocznę długiej urażonej tyrady na temat tego, co myślę o mężu puszczającym. Głupio by było zantagonizować faceta, od którego zależy, czy wyjdę na ulicę powabna niczym Lady Godiva, czy raczej jak narzeczona Frankensteina, co nie? "A powinna Pani!" - kwituje naszą rozmowę fryzjerka z sąsiedniego stanowiska.
No więc powinnam? Ludzie, weźcie się puknijcie w głowę. Wiecie, kto powinien się bać? Matki nastolatków w Burundi. Odkąd w połowie zeszłego roku prezydent Nkurunziza rozpoczął trzecią kadencję, na ulicach znaleziono już jakieś 400 ciał. Głównie młodych chłopaków, którzy przypadkiem należeli do niewłaściwej grupy etnicznej. I jeszcze te matki, które chcą wyjść na ulicę w Aleppo, gdzie w każdej chwili z nieba może spaść bomba beczkowa. Albo w ogóle jakiekolwiek matki w Afganistanie, gdzie według zeszłorocznych danych śmiertelność niemowląt wynosi 115 na 1000 urodzeń. I jak mam się do nich porównać ja, z moim plastikiem w portfelu i mobilnym internetem?
Więc mam się bać, że wsiadam z bachorami do klimatyzowanego samolotu? Że mam ubezpieczenie, które pokryje koszty złamanych nóg i bolących brzuchów? Że mogę napełnić ich wiecznie głodne paszcze i wciągnąć im na tyłki ciepłe spodnie, jeśli będzie zimno? Że całkiem niezłą drogą mogę zawieść ich nad to cholerne morze, żeby sobie dłubali w piasku i dali mi w końcu święty spokój na dziesięć minut?
Kobity, nie dajcie się robić. Nie sprowadzajcie się same do roli tych bidnych, niezaradnych życiowo lilijek, co to ich mąż na wakacje nie puści, żeby się nie zakałapućkały po drodze. Nie jesteście wcale mniej zaradne życiowo i mniej ogarnięte. Nie potrzebujecie pozwolenia, pomocy ani opieki, żeby ogarnąć rzeczywistość. No dajcie spokój, po "cudzie porodu" każde życiowe wyzwanie to już bułka z masłem.
Dacie radę. Serio, ze wszystkim.
PS. Kluska ma cztery lata. Jeśli czegoś chce, to idzie to sobie wziąć. Jeśli coś jej się nie podoba, to po prostu odchodzi albo odpycha to na bok. Nikogo nie pyta o pozwolenie. Niczego (oprócz much i ciemności) się nie boi. Wierzy, że ze wszystkim sobie poradzi. Kluska ogarnia rzeczywistość najlepiej. Bądź jak Kluska!