Ostatnio zrobiło się nagle jakoś strasznie poważnie. W sumie nie wiadomo kiedy. Zakradła się ta powaga ukradkiem, że niby nic wielkiego. Pierwszy egzamin w szkole muzycznej, konkurs recytatorski, zadanie domowe do sprawdzenia w internecie, prezentacja, co to trzeba ją przygotować, koszula, co to trzeba ją wyprasować... Ej! Halo, chwilunia! Że niby życie dorosłe, już teraz? Ale jak to?!
Niby wszystko wiadomo, niby normalka. Niby stopa wielka, w rozmiarze 35. I ta prezentacja w "pałer poińcie" samodzielna, o Pokemonach. I dzieci z Bullerbyn przeczytane od deski do deski. I dyplom z konkursu matematycznego, bo udało się przepisać te wyniki na kartę odpowiedzi w odpowiedniej linijce. Ale czas się jakoś skurczył, skończył, przepływa przez palce.
Niby dobrze, bo przecież tyle człowiek marudził, tyle narzekał, że chciałby sobie spokojnie na dupie usiąść czasami, żeby mu bachory na kwadrans dały święty spokój. Żeby tak - pstryk - robić się niewidzialnym. A teraz jakoś tak dziwnie. Ledwo się ze szkoły przytoczą, ledwo zakrzykną, że są głodni, ledwo poczytamy chwilę, a tu już łup, ciemno za oknem. I robi się Matce smutno w środku, tak całkiem nieracjonalnie.
Ale gdzieś tam na horyzoncie już majaczy ratunek. Ciepłe noce pełne świerszczy, maliny z krzaka, wieczorne włóczęgi i nicniemuszenie. Jeszcze momencik. Matka wypatruje niecierpliwie. Tylko po to, żeby potem strzelić focha, że wakacje za długie i nie ma co z potomstwem począć. Wiadomo, Matce nie dogodzisz.