Gdy prawie sześć lat temu rodził się Precel, Matka miała w głowie pewną wizję rodzicielstwa. No dobra, akurat gdy się rodził, Matka miała w głowie to, że chciałaby kogoś żywcem obedrzeć ze skóry... ale już wkrótce potem wizja rozwinęła skrzydła niczym ten piękny motyl naiwności z kokonu niezrozumienia. Teraz, kilka dobrych lat później, ogarnęła już Matka, o co w tym całym rodzicielstwie chodzi. Otóż, panie i panowie, trzeba mieć po prostu nieco wyrąbane.
Bo wiecie, rodzą się te dziecka, nieogarnięte takie, i człowiek by chciał wszystko od razu. Dla nich oczywiście, z miłości, żeby dobrze miały w życiu. No więc chciałby człowiek rozwijać i edukować i angażować, i żeby za pięćdziesiąt lat na skroniach ktoś mu złożył laur za to całe poświęcenie i noce nieprzespane. A tu troszkę dupa. Bo ta mała różowa glista zazwyczaj nie chce. I wszystkie dzieci od sąsiada już mówią, a to nasze jakoś nie chce. Albo na nocnik nie sika uparcie. Albo złośliwie jeszcze nie liczy do dwudziestu.
No więc zaczyna człowiek z tymi czarno białymi obrazkami, co to niby pomagają skupić wzrok, potem język migowy dla maluchów, potem zaraz czytanie globalne, potem tamto sramto i owamto. Byle rozwijająco i twórczo było. A jak nie nauka (przez zabawę oczywiście, jakżeby inaczej), to może chociaż zabawa z drobną, niewyczuwalną nawet nutą edukacji? I kręci się to wszystko samo, tylko czasu ciągle brak, doba za krótka, bo codziennie dwadzieścia minut na czytanie i dwadzieścia na liczenie, a tyle jeszcze kreatywnych pomysłów na rozwijające zabawy manualne, nocami podglądane na Pintreście u tych wszystkich innych twórczych matek...
I nie myślcie sobie, że Matka jest małpą złośliwą, co to innych wyśmiewa. Nie, Matka przegląda się w powyższym opisie niczym w krzywym zwierciadle i widzi te wulkany z octu, układy słoneczne z masy solnej i elementarze. I fajne to wszystko było, bachory bawiły się przednio, a nawet jeszcze trochę pomysłów w człowieku siedzi na nowe edukacyjne szaleństwa. Ale prawda jest taka, że ostatnio wyłazi na światło dzienne Matka-prokrastynatorka. Wyłazi, siedzi sobie na krześle i patrzy. I nic nie robi. I to też jest całkiem okej. Więcej nawet. To jest naprawdę fantastyczne.
Wiecie, co Matka-prokrastynatorka odpowiada bachorowi, gdy ten czołga się wkoło jęcząc, że mu się nudzi? Odpowiada po prostu "Mi teeeeż!". Nudzimy się więc przez chwilę razem. Leżymy na podłodze. Rzucamy kulkami z papieru. Klepiemy się po brzuchu. Potem on wstaje zniesmaczony matczyną postawą i znika na parę minut, by wrócić z kocem zawiązanym przy szyi jako płaszczem, tarczą z pokrywy kosza na śmieci i linijką w dłoni. Przez chwilę przygląda się Matce krytycznie, jakby usiłując ocenić, czy coś się tu da ugrać, po czym wyrusza na poszukiwania siostry, bo co to za Artur bez Galahada. Po krótkiej kotłowaninie, gdy nikt nie chce być Galahadem (nie dziwota), Duży Artur i Mały Artur wyruszają oswajać smoki. A Matka patrzy na to z podziwem, bo nie sądziła, że tak umieją. I zazdrości, bo też by poszła na te smoki.
I coraz mniej jest u nas tych chwil, gdy Matka ma ciśnienie. Że trzeba coś tam ćwiczyć czy rozwijać. Oj tam oj tam. Nic nie trzeba. Niech się nudzą. Tylko czasem trochę głupio, jak na placu zabaw napotyka człowiek karcący wzrok innej matki, co to jeszcze tej prawdy o zbawiennym wpływie nudy nie odkryła.
PS. Foty są też, nie jakoś specjalnie pod ten tekst dobrane, ale trochę jednak pasujące - zrodzone z nudy spacerowej, kiedy Matka klapnie czterema literami na trawnik i wołami jej nie ruszysz, więc przez prawie godzinę udajesz, że z drzew wypadają szlachetne kamienie, które trzeba ratować przed bandytami. Matka wspaniałomyślnie zgadza się odgrywać stacjonarnych bandytów, którzy nie gonią, tylko trochę porykują...